„Gazeta Wyborcza Wrocław” nr 134 (10022), 10 czerwca 2022 (piątek) – „Tygodnik Wrocław”, s. 10-11
Karolina Kijek
Prof. Urszula Glensk:
SYTUACJA Z UKRAIŃCAMI OBNAŻYŁA KŁAMSTWO MORAWIECKIEGO WS. UCHODŹCÓW
Rozmowa z Prof. Urszulą Glensk
(Wersja elektroniczna: wroclaw.wyborcza.pl, 7 czerwca 2022: https://wroclaw.wyborcza.pl/wroclaw/7,35771,28419244,prof-glensk-w-sklepach-w-hajnowce-byla-zbiorka-dla-uchodzcow.html)

Prof. UWr Urszula Glensk w lutym 2022 roku w Białowieży, podczas demonstracji 'Nie dla muru’. Mieszkańcy, aktywiści i ekolodzy protestowali przeciwko budowie muru na granicy polsko-białoruskiej (Fot. Agnieszka Sadowska / Agencja Wyborcza.pl)
Wielokrotnie pytałam na Podlasiu pograniczników, jak się z tym czują, gdy od miesięcy przepychają dzieci przez zasieki graniczne, a 100 km dalej ich koledzy takim dzieciom pomagają. Zawsze na to milczą – mówi prof. UWr Urszula Glensk, pomagająca uchodźcom na Podlasiu.
Urszula Glensk to krytyczka literacka, literaturoznawczyni i autorka książek, m.in. „Hirszfeldowie. Zrozumieć krew”, za którą była nominowana do Nagrody Nike. Wykłada na Wydziale Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego.
Podczas inauguracji roku akademickiego stanęła naprzeciwko premiera Mateusza Morawieckiego z transparentem „Morawiecki, nie zabijaj uchodźców”. Od jesieni naukowczyni regularnie jeździ na Podlasie, bo – jak mówiła – czuje osobistą odpowiedzialność za tę sytuację.
Karolina Kijek: Ma pani żal do premiera Morawieckiego? Jesienią mówił pani, że Polska nie może wpuścić tych kilku tysięcy uchodźców zakleszczonych na granicy polsko-białoruskiej.
Prof. UWr Urszula Glensk: – To, co stało się parę miesięcy później, po prostu obnażyło jego kłamstwo.
W ciągu dwóch miesięcy od rozpoczęcia rosyjskiej inwazji Polska stała się drugim po Turcji krajem na świecie, który ugościł najwięcej uchodźców. To niemal trzy miliony osób z Ukrainy.
– W tym nieszczęściu ta spontaniczna pomoc i dobroć wielu ludzi są jakimś pocieszeniem. Jednak w gruncie rzeczy wojna w Ukrainie pokazała, że można wrócić do przemocy militarnej, jaką znamy z czasów II wojny, i nie przeszkadzają temu możliwości cywilizacyjne, choćby natychmiastowa możliwość nagrywania i upubliczniania tych morderstw. Codziennie patrzymy w oczy ofiarom.
Dramat Ukrainy nie zmienia jednak faktu, że na granicy polsko-białoruskiej wciąż cierpią ludzie i za to odpowiedzialny jest także polski rząd.
Wielokrotnie pytałam na Podlasiu pograniczników, jak się z tym czują, gdy od miesięcy wyrzucają dzieci „na druty”, jak się tam mówi, czyli przepychają przez zasieki graniczne w ciemnym lesie i w zimnie, a zaledwie 100 kilometrów dalej ich koledzy takim dzieciom pomagają, przeprowadzając na polską stronę.
I co oni na to?
– Zazwyczaj milczą lub dziwnie się zachowują. Jednak kiedyś będą musieli się z tym pytaniem skonfrontować, także prywatnie, gdy zdejmą mundury i opadnie militarna atmosfera, która teraz panuje przy granicy białoruskiej.
Kiedy ostatni raz pani tam była?
– Musiałam wrócić do Wrocławia pod koniec marca, bo zaczęły się zajęcia stacjonarne na uniwersytecie. Wyjeżdżałam jednak z ciężkim sercem i poczuciem, że w pewnym sensie zostawiam tych ludzi i wracam do bezpiecznego, komfortowego świata.
Pocieszałam się tym, że idzie wiosna. Jest cieplej, więc nie będą zamarzali w lesie i też coraz dłużej jest jasno, dzięki czemu rzadziej będą wpadali w bagna, w których można utknąć na dobre. Łatwiej będzie im przetrwać. Nie będą skazani, jak przez ostatnie pół roku, na upiorny mrok i lodowaty chłód.
Uchodźców i migrantów jest na Podlasiu mniej niż jesienią.
– Tak, mniej, bo Łukaszenka przestał sprowadzać ich samolotami, ale wciąż są.
Zmienił się także szlak i zaczęli pojawiać się młodzi Afrykańczycy, którzy najpierw przebywali w Moskwie. Byli zachęcani do wyjazdu z własnych krajów przykładowo poprzez propagandowe filmiki w ich rodzimych językach, które rozpowszechniano w mediach społecznościowych. Na początku roku ta pułapka wciąż na ludzi działała.
W pewnym momencie punktem przerzutowym stało się Grodno.
Uchodźcy i migranci opowiadali, że tygodniami tułali się po tym mieście, aż w końcu wywożono ich na granicę i kazano przechodzić przez rozcinane zasieki.
I, jak pani mówiła, są niczym pingpongowe piłeczki, bo po polskiej stronie pogranicznicy każą wracać.
– Jeśli najpierw wpadają w ręce pograniczników, to jakby wpadli w czarną dziurę. Znikają za drutami. Nikt się o nich nawet nie upomni. Koszmar.
Pod koniec marca wolontariusze organizacji pomocowych odnaleźli 16-osobową grupę, w której była czwórka dzieci, w tym urodzona w przygranicznym obozie w białoruskich Bruzgach dziewczynka, nazwana Tree, czyli „drzewo”. Nagrali film, na którym ci wycieńczeni ludzie proszą o ochronę międzynarodową. W świetle prawa międzynarodowego ta grupa powinna mieć szansę wejścia w procedurę azylową.
Ale tak się nie stało. Straż Graniczna zabrała ich na posterunek, gdzie oni wycofali swoją prośbę o azyl.
Dlaczego?
– Najpewniej pod presją i przymusem. No i ci ludzie zostali ponownie wypchnięci na Białoruś.
Między innymi po to założyłyśmy fundację, aby móc przyglądać się tym procedurom, do czego według artykułu 333 ustawy o cudzoziemcach mamy prawo. Za każdym razem, gdy składamy w tej sprawie pisemny wniosek do komendanta Straży Granicznej, otrzymujemy ustną odmowę, a pisemna tygodniami nie przychodzi. Kafkowskie starcie z machiną państwa.
Niektórzy zamiast „za druty” jadą prosto do szpitala w Hajnówce.
– Trafiło tam łącznie około 300 migrantów, odwiezionych albo przez karetkę Medyków na Granicy, która zresztą nie mogła wjeżdżać do tzw. strefy, albo przez Straż Graniczną.
I proszę sobie wyobrazić: człowiek leży w szpitalu, jego nerki nie pracują z powodu hipotermii, w którą wpadł w puszczy, a pod salą przez całą dobę siedzi strażnik graniczny i go pilnuje. Kolejny absurd za nasze podatki.
Mieszkańcy Podlasia przyzwyczaili się do militarnej atmosfery?
– Zaskakująco pokornie ją przyjmują. W przygranicznych, zamkniętych wioskach mieszkają głównie starsze kobiety. Wielu mieszkańców też uwierzyło w wizję uchodźców, którzy biegają po lesie z długimi nożami.
Słucham?
– Takie opowieści tam krążą. Legendy wiejskie mają swoją moc, szczególnie gdy rozgłaszają i powtarzają je funkcjonariusze państwa.
Tymczasem ja widziałam ludzi z odmrożonymi twarzami i rękami, którzy ledwo trzymali się na nogach. Byli spanikowani, wystraszeni, zdezorientowani. Opowiadali o głodzie, zimnie i przemocy fizycznej w Białorusi. Rozdygotani mówili, że sytuacja jest „terrible”. Te relacje się powtarzały, więc nie da się ich zignorować ani unieważnić.
Jak po tych wielu miesiącach podsumowałaby pani to, co dzieje się na polsko-białoruskiej granicy?
– Przemoc państwa i marnowanie wielkich pieniędzy.
Zamiast demonstracji siły i pokazów szczelności granicy, do dziś nieszczelnej, można było we wrześniu postawić namioty dla tych ludzi i ich nakarmić. Potraktować w humanitarny sposób. A później prześwietlić ich sytuacje i powody ucieczki z krajów pochodzenia, a następnie umożliwić im staranie się w Polsce o ochronę międzynarodową lub deportować.
Byłoby zgodne z prawem humanitarnym i chrześcijańskim. Łatwiejsze i tańsze. Nie byłoby ofiar śmiertelnych.
Oficjalnie do teraz odnaleziono 20 ciał.
– Ale nikt nie ma wątpliwości, że śmiertelnych ofiar jest o wiele więcej. Już sam fakt, że zmarłych znajdują wolontariusze lub mieszkańcy, a nie służby, które jako jedyne mogą poruszać się w strefie zamkniętej, mówi sam za siebie.
Na szczęście gdy na Ukrainie rozpoczął się horror, polski rząd nie popełnił tego samego błędu co wobec uchodźców zwiezionych przez Łukaszenkę.
Dlaczego według pani tak się stało?
– Ukraińcy zostali potraktowani jak „swoi”, a nie jak wrogowie z innych kręgów kulturowych. Po tym, co widziałam na Podlasiu, nie mam jednak wątpliwości, że gdyby państwo zamknęło granice i zaczęło swoją wrogą propagandę, to sytuacja mogłaby być równie beznadziejna dla tych z Mariupola co z Aleppo.
Swoją drogą słyszałam też ironiczny komentarz, że przed kilkoma tysiącami uchodźców da się zamknąć granicę, ale gdy fala liczy kilka milionów osób, i tak niewiele da się zrobić. Ponadto Polska wyłamałaby się z modelu pomocy pozostałych krajów ościennych. Swoje granice otworzyły też Rumunia, Mołdawia, a nawet Węgry.
Inna rzecz, że w Niemczech uchodźcy też są różnicowani, tych z Bliskiego Wschodu i państw afrykańskich traktuje się znacznie gorzej. Właśnie teraz ci, którzy przeszli przez granicę na Podlasiu i przedostali się do Niemiec, dostają dokumenty nakazujące powrót do kraju pochodzenia. Dramaty, ale bez fizycznego cierpienia i udręki, jaką im zafundowało państwo polskie.
W przypadku uchodźców z Ukrainy inna jest też reakcja społeczeństwa. Przyjęcie wszystkich popierało według badań ponad 91 proc. Polaków. Tymczasem za ugoszczeniem tych z granicy polsko-białoruskiej było zaledwie 28 proc.
– Siła propagandy. Niestety, jesteśmy świadkami tego, że nowe technologie przekazywania informacji raczej wzmagają skuteczność propagandy, niż ją osłabiają. Radio pomogło Goebbelsowi, internet nie przysłużył się demokracji, raczej wręcz przeciwnie. Paradoksalnie okazał się wynalazkiem dla niej niebezpiecznym.
Po koniec lutego w Hajnówce zobaczyłam w sklepach koszyki, w których zbierano produkty na pomoc dla ukraińskich uchodźców. Żaden ze sklepów nie wystawił koszyka na dary dla uchodźców z Syrii, Iraku, Jemenu, a przecież oni byli tuż obok, wciąż zamarzali w lesie. Społeczność udawała, że nie ma ich za płotem. Stanęłam przy takim koszu pełnym darów i naprawdę chciało mi się wyć.
Jak pani sobie to tłumaczy?
– To naoczny dowód, jak bardzo społeczność jest podatna na to, co narzuca system. Jak bardzo jest „zewnątrzsterowna” w takim ujęciu, jak opisał to Walter Reckless.
W przypadku dramatu na granicy polsko-białoruskiej państwo nie pozwoliło na elementarną pomoc wpisaną we wszystkie kodeksy etyczne, także w etykę chrześcijańską, na którą rządząca partia się powołuje, która mówi „nakarmić głodnych”, „napoić spragnionych”. A my jako społeczeństwo po prostu odwróciliśmy oczy. Nie protestowaliśmy wystarczająco głośno.
Tymczasem w momencie, gdy zaczął się dramat w Ukrainie i państwo pozwoliło nam na tę pomoc, staliśmy się niezwykle ofiarni, gotowi do poświęceń i wyrzeczeń.
Państwo może być więc opresyjne, szczujące, siejące nienawiść lub takie, które inspiruje do działania pełnego dobrej woli.
Ale nie tylko reakcja państwa wpłynęła na ten niezwykły pomocowy zryw Polaków.
– Oczywiście. Ukraińscy uchodźcy mają tu swoje rodziny, znamy ich. Wojna w Ukrainie też przypomniała nam historię, my też boimy się Kremla. Łatwo sobie wyobrazić, że zasięgi Putina mogą sięgać „Priwislanskiego Kraju”.
Mam jednak przeświadczenie, że ta szybka, bezkompromisowa i ogromna pomoc wynikała także z tego, że część z nas miała poczucie winy i beznadziejnej niemocy wobec uchodźców, śpiących w lesie na granicy polsko-białoruskiej.
Zarejestrowała pani fundację No Border akurat 24 lutego, w dniu rosyjskiej inwazji na Ukrainę.
– W lutym zostaliśmy zarejestrowani, ale staraliśmy się o to od listopada, bo wtedy uznałam, że nie da się skutecznie działać i pomagać bez formy instytucjonalnej. Muszę przyznać, że nigdy wcześniej nie przypuszczałabym, że będę się przedzierała przez statuty, akty założycielskie i KRS-y, ale byłam bardzo zdeterminowana.
Czym się teraz zajmujecie?
– Pomagamy konkretnym osobom, przykładowo w uzyskiwaniu w Europejskim Trybunale Praw Człowieka tzw. interimów, dokumentów zabezpieczających przez push-backiem.
Nasi prawnicy prowadzą sprawy kilkunastu migrantów.
Magdalena Zgłobica pomaga sprowadzić do Polski Afgańczyka, którego brat jest już w Polsce, przeżył tu okropną tragedię, bo dwoje jego dzieci zmarło po zjedzeniu trujących grzybów w ośrodku dla cudzoziemców w podwarszawskim Dębaku. Obaj bracia pracowali przy polskiej ambasadzie w Kabulu, jednak tylko jednemu udało się wsiąść do samolotu. Drugi został i ukrywa się przed talibami. Sprowadzenie go do Polski to sprawa życia i śmierci.
Krzysztof Pyclik prowadzi sprawy kilku osób, które przebywają w jednym z zamkniętych ośrodków dla cudzoziemców. W ubiegłym tygodniu byliśmy w takim ośrodku. To jest po prostu więzienie. Mężczyźni, których staramy się stamtąd wyciągnąć, przebywają tam od października, czyli osiem miesięcy.
A tu, we Wrocławiu, pomagamy Justlordowi.
Kim jest Justlord?
– 18-latkiem z Ghany, który marzył, żeby zostać w Europie zawodowym piłkarzem. Pod koniec stycznia wraz z czterema Nigeryjczykami przeszedł granicę. Przez pięć dni błąkali się po polskiej stronie, ale złapano ich i przewieziono do Dubicz Cerkiewnych do placówki Straży Granicznej. Jego koledzy zostali push-backowani 26 stycznia.
Właśnie tego dnia stałyśmy z koleżanką z transparentem „Nie zabijaj migrantów, sam nim byłeś. Art. 160. Art. 162 Kodeksu karnego” przy bramie Straży Granicznej i nagle zobaczyłyśmy, jak strażnicy wyprowadzają grupę czarnoskórych mężczyzn i wpychają ich na pakę ciężarowego samochodu. Pamiętam, że jeden z nich był ubrany w białą czapkę i czerwony szalik, co było wstrząsające.
Dlaczego?
– Bo to rodzaj naznaczenia. Ludzie dostają w placówkach Straży Granicznej suche ubrania, bo zazwyczaj wszystko, co mają na sobie, jest przemoczone. Oczywiście, zależy im na tym, żeby rzeczy były ciemne, bo wtedy są mniej widoczni. Ubranie więc kogoś w białą czapkę i czerwony szalik to kpina z tego człowieka.
Zanim wojskowa ciężarówka wyjechała, próbowałyśmy wstrzymać ten dramatyczny moment, ale nie byłyśmy w stanie. Tego dnia było paskudnie zimno, wkrótce potem zapadł zmrok. Push-backi odbywają się w ciemnościach, żeby białoruscy pogranicznicy niczego nie zauważyli.
Ale Justlord jest we Wrocławiu.
– Tak, bo wtedy w Dubiczach Cerkiewnych uniknął wywózki. Miał tak odmrożone stopy, że gdy zdjął kalosze, to razem z płatami skóry. Lekarze ze szpitala w Hajnówce mieli już termin operacji, aby amputować mu jedną stopę. I tu kolejny dziwny zbieg okoliczności, bo kilka dni później do mojego wynajętego tam mieszkania przyszła pełnomocniczka Justlorda i opowiedziała o jego sytuacji. Ghana, piłkarz, amputacja.
Wtedy przypomniałam sobie o doktorze Adamie Domanasiewiczu, uczniu słynnego profesora Kocięby od transplantacji, i jeszcze tego samego dnia, a była godz. 23 w niedzielę, odbyło się konsylium lekarskie między Hajnówką i Wrocławiem.
I?
– Dzięki łańcuchowi wielu ludzi dobrej woli i zgodzie prof. Witkiewicza, dyrektora szpitala przy ul. Kamieńskiego, przywieziono Justlorda do Wrocławia na specjalistyczne leczenie. Do tej pory leży na oddziale doktora Domanasiewicza, niedawno miał przeszczepy skóry, stopy zostały częściowo uratowane.
Piłkarzem niestety nie zostanie.
– Niestety nie, ale mam nadzieję, że sobie poradzi. Wielu ludzi go wspomaga, nasza fundacja też. Nie zostawimy go, jak wyjdzie ze szpitala.
Co stało się z jego kolegami?
– Nie wiadomo. Zostali wywiezieni do lasu i kontakt się urwał.
Jako fundacja mamy zamiar stworzyć listę ludzi zaginionych na granicy polsko-białoruskiej. Ludzi, których ktoś poszukuje, na przykład w Jemenie, i nie ma pojęcia, co się stało z bliską osobą.
Tożsamości części zmarłych na granicy nie udało się ustalić.
– Rodziny więc nawet nie wiedzą, że nie żyją.
Spośród tych 20 zmarłych, o których wiemy, bo liczba może być znacznie wyższa, część jest pochowanych jako „N.N.” na cmentarzu w Bohonikach. Jedna czarnoskóra osoba została pochowana na katolickim cmentarzu w Sokółce, dosłownie pod płotem. Ten grób nie ma nawet drewnianej ramki.
Myślę, że to też zadanie dla fundacji. Upamiętnienie. Żeby został ślad po tym, co tam się dzieje.
Rozmawiała Karolina Kijek